by st. albans Pon Maj 21, 2012 11:01 pm
vincent przyjechał tutaj od lilki. Jego dom… mieszkanie. Tyle czasu żył tutaj z Agnes. Jego mała, kochana siostrzyczka. Miał nadzieję, że jakoś się sobą zajmie i będzie robiła tylu głupst. Wszyscy wiemy, jaka z niej nieodpowiedzialna dziewczyna czasami jest. Ale taka chyba już jej uroda. Seks na umywalce w szkole, szemrani znajomi, powroty do domu nad ranem. To oczywiste, że Vincent często się na nią gniewał. Nie ma nic dziwnego, że krzyczał na nią i próbował jakoś wpłynąć na nią, nauczyć czegoś dobrego. Nie zawsze go słuchała. Często jednak miał wrażenie, że robi to wszystko, by zrobić mu na złość. Nie rozumiał do końca dlaczego, ale próbował to tolerować. Będzie mu jej brakowało, był tego pewien. Oczywiście, jeśli wierzyłby w życie po śmierci. Śmieć… to dla niego temat dosyć dziwny. Wielokrotnie już wychodził jej na spotkanie. Czy to przez kolejną dawkę heroiny czy alkohol. Często był na granicy życia i śmierci. Taki balans był dla niego tragiczny, nienawidził wybudzać się po stanie jakiegoś pięknego uniesienia i znowu zderzać się z szarością tego świata. Zdecydowanie wolał wszystko w ostrych, nasyconych kolorach. Teraz czuł się podobnie, a przecież nie był ani naćpany, ani pijany. Wszedł do mieszkania i rozejrzał się. Było cicho i ciemno. Zdjął buty i poszedł do kuchni. Niby nic nadzwyczajnego, bo jak zwykle nalał sobie do szklanki wody. Zamiast jednak ruszyć do pokoju albo łazienki, by przygotować się do pory snu poszedł do pracowni. Zapalił tam niezbyt ostre i jasne światło, które najpierw go zaatakowało i sprawiło, ze miał jakieś mroczki przed oczami. Jednak po chwili wszystko wróciło do normy i uśmiechnął się do znanych mu farb, pędzli i płócien. Pod ścianą leżały obrazy, niektóre skończone, inne dopiero w oczekiwaniu na to. Nie wszystkie mu się podobały. Kilka z nich przedstawiało Effie, inne martwą naturę. Żaden jednak nie przedstawiał Liliann. Zastanawiał się przysiadłszy na stołku, dlaczego tak się stało. Skupiał swój umysł i nie mógł wpaść na nic odpowiedniego. Dostrzegł jednak za oknem księżyc. Idealnie okrągły. W tą bezchmurną noc było widać go stąd doskonale! Podszedł do okna, które to nawet otworzył. Świeże powietrze dostało się do jego nozdrzy, a na skórze pojawiła się gęsia skórka. Może było bezchmurnie, ale również chłodno. On jednak jak zahipnotyzowany patrzył się na księżyc, jakby ten miał mu dać odpowiedź. O dziwo właśnie tak się stało. Otworzył usta w zdumieniu. Liliann była tak samo idealna jak ten satelita. Okrążał codziennie ziemię w tym samym odstępie czasu. Z każdego miejsca na świecie był tak samo duży. W którymś z filmów Vincent widział jak główni bohaterowie zrobili z księżyca stałą rzecz. Ale na świecie nic nie było stałe… przyłożył kciuk do niego i faktycznie cały się zakrył. Spuścił oczy gdzieś w dół i westchnął. Miał mętlik w głowie. Co powinien zrobić? Żyć z tym dalej? Dalej przyglądać się Liliann i marzyć, że faktycznie kiedyś się pobiorą? Nie, to niemożliwe. Nie da rady. Nie kiedy, właśnie sobie o tym uświadomił. Nie rozumiał, jak mógł być takim idiotą i pozwolić jej na spotkanie Roberta. To on był jej Robertem. Jej Romeem i jej Tristanem. Odwrócił się na krzesełku w stronę płótna. Wiedział, co powinno być jego ostatnim obrazem. Dlatego też wziął pędzel i zaczął malować. Była to dla niego czynność święta. Wielokrotnie już ją szkicował i malował. Ona cieszyła się z tego, dziękowała za rysunki. W tej chwili na samo wspomnienie Vincent się uśmiechnął. Ale zaraz skupił się całkowicie na malowaniu. Robił to z jakimś wielkim namaszczeniem. Starał się, by Liliann była taka jak w rzeczywistości. By była idealna. Chciał by obraz ten całą kwintesencją jego talentu. A ten niezaprzeczalnie miał. Dla niego malowanie było czymś w rodzaju upalenia się trawą. Było jego heroiną i alkoholem. Czymś, co miało mu pomóc odnaleźć siebie. Teraz pozwalało mu odnaleźć jedną i prawdziwą miłość. Żałował, że musi się stać to co nieuniknione. Ale przecież każdy ma swoje pięć minut na scenie, którą nazwano światem. Jego życie to teatr, jak to przedstawia jeden z motywów, a który powiela to pewna poetka w swoim wierszu. Jej nazwisko nie jest ważne… ważne jest to, że obraz Vincenta był piękny. Po prostu zachwycający! A sam artysta? Vincent umarł niebawem po namalowaniu tego obrazu. Zmarł w swojej pracowni, wąchając farby, a w ręku trzymając pędzel… powodem jego śmierci było zatrucie. Wypił terpentynę, która uszkodziła jego płuca, a co za tym idzie przestał oddychać.